sobota, 26 lipca 2014

Jakabeka, Thunder Bay i samotne stopowanie

Thunder Bay - podobno nazwa wzięła się stąd, że kształt zatoki w momencie, gdy piorun strzeli w wodę wywołuje jakieś niezwykłe zjawisko akustyczne, nie wiem dokładnie jakie, nasłuchiwałam podczas burzy, ale słyszałam tylko zwykłe pioruny.
Zwiedzanie miasta zaczęliśmy w niedzielę rano, gdy chyba jeszcze wszyscy spali. Zamglone ulice tworzyły scenerię, której nie powstydziłyby się nawet najlepsze horrory. Zwiedzając miasto chcieliśmy dojść jak najbliżej Jeziora Górnego, by móc podziwiać widoki na statki, na Śpiącego Olbrzyma i na ogrom wody, który przypomina bardziej ocean niż jezioro. Niestety mgła wcale się nie przerzedziła, co nadawało miastu atmosferę tajemniczości, zresztą zobaczcie sami:
Opustoszałe ulice Thunder Bay o 9 rano w niedzielę.

Wyjątkowo trudna gra, bo stopy bywały oddalone od siebie o 3 metry. :P
Calineczka w Wielkiej stopie Yetiego.
Trampki odbijające się w wielkiej kropelce.
Maciek wpatrzony w nicość Jeziora Górnego
Ledwo widoczne we mgle statki oceaniczne, które docierają śluzami aż tutaj.
O 11.30 uczestniczyliśmy we mszy w polskim kościele. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego jak potężna polska mniejszość zamieszkuje Thunder Bay.  Z relacji naszych rozmówców, dowiedzieliśmy się, że liczy ona około 6 tys. naszych rodaków. Podczas mszy, wszyscy zauważyli, że nie jesteśmy stąd, że śpiewamy polskie pieśni, pewnie nie gorzej niż chór i pewnie przyjechaliśmy z Polski, może do kogoś w odwiedziny. Fakty były zaskakujące dla wszystkich, ponieważ nie ma zbyt wielu podróżujących po Kanadzie Polaków, zwłaszcza podróżujących autostopem. Owszem sporo tu Niemców-cyklistów i innych nacji, ale Polacy-podróżnicy są tu rzadkością. Po mszy zaproszono nas na herbatkę i pyszne ciasto przyrządzone przez polskie gospodynie. Mój żołądek jest bardzo patriotyczny i kocha nasze ciasta, a jeszcze gdy dodać do tego świeżo parzoną kawę z cukrem i mleczkiem, mogę śmiało powiedzieć, że był spełniony. Gościnność z jaką się tu spotkaliśmy nie pierwszy raz nas zaskoczyła. To miłe spotkanie uwieczniliśmy niestety tylko jednym zdjęciem.
Spotkanie po mszy w polskim kościele.
W mieście w niedzielę odbywały się też uroczystości związane z Jeziorem Górnym, dzięki któremu miasto istnieje. Były wystawy lokalnych artystów, niestety niekoniecznie native'ów, spotkania z osobami związanymi z jeziorem w jakiś szczególny sposób np. parą emerytowanych naukowców, którzy postanowili jezioro obejść dookoła - nie lada to wyczyn, zważywszy na to, że spora część wybrzeża jest bardzo skalista i trudna do przebycia. Nie mieliśmy jednak okazji bezpośrednio uczestniczyć w tych obchodach, bo wkrótce po mszy wybraliśmy się wraz z naszymi nowymi znajomymi do Parku Narodowego Sleeping Giant. Bardzo międzynarodowe środowisko: my Polacy, Diana - Niemka, która już od pięciu miesięcy samotnie podróżuje po Amerykach i z którą złapałam całkiem dobry kontakt, postawny, pływający w lodowatej wodzie Albert - Brazylijczyk, który przyjechał tu do pracy i na praktyki, a studiuje inżynierię chemiczną (ktoś mądry może mnie oświecić, czy aby na pewno tak się to nazywa) oraz nasz host Caroline, która ma korzenie w Chile, ale jest już właściwie bardziej Kanadyjką.

Obraz namalowany na wiośle.
Paparazzi w Parku Narodowym Sleeping Giant
Opuszczony dom w PN Sleeping Giant
Hmm... nigdy nie skąpić na komunikacje miejską - nawet jeśli jest droga, zwłaszcza gdy jej użycie jet konieczne. Chcieliśmy się dostać do Fort Williams Historical Park, który znajduje się po drugiej stronie miasta, jakieś 20-25 km od miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Pomyśleliśmy - a dojdziemy sobie do obwodnicy i ktoś nas podrzuci - guzik prawda. Czekaliśmy i czekaliśmy i jakoś nikt nie był chętny by nas gdziekolwiek podwieźć, więc wróciliśmy do miasta i złapaliśmy autobus, najpierw jeden, potem drugi - przydałby sie jeszcze trzeci, bo byliśmy 7 km od naszego celu, ale ten jeździ tylko 2 razy dziennie. Idąc na pierwszy przystanek natknęliśmy się na cmentarz katolicki, a tam: same polskie nazwiska. Na zdjęciu na pierwszym planie widać nazwisko Pech - mam wrażenie, że gość nas tego dnia prześladował. 
Dwa autobusy nie dowiozły nas jeszcze na miejsce, długi spacer leżenie w cieniu i zrobiła się godzina 3.30 pm (zaznaczę tylko, że Fort jest otwarty do godziny 5 pm) - trochę nie było już sensu tam jechać. A w końcu ktoś nas przygarnął do swojego auta. Norm, bo tak mu było na imię, jechał właśnie do Kakabeka, gdzie mieszka i gdzie znajduje się wodospad zwany Niagarą Północy - krótka piłka - jedziemy! Było warto, dla tych widoków zdecydowanie było warto! Kąpiel w rzece, wycieczka na Mount McKay - żyć nie umierać. Góra McKay znajduje się na terenie FortWilliams First Nations, a z wyglądu przypomina mi wenezuelskie tepui, które ni z tego ni z owego wyrosły nagle w środku płaskiego lądu. Tu może nie jest tak do końca płasko, ale zdecydowanie góra jest zaskakująca, bo ściany ma praktycznie pionowe - ciężki musi być treking w tej okolicy, niestety było zbyt późno by się połakomić na jej zdobywanie.
Przeważają tu polskie nazwiska. Na pierwszym planie Pech - który chyba nas później przez cały dzień prześladował.
Wodospad Kakabeka, który później nazwaliśmy wodospadem Jaka Beka
Woda w rzece, prawdopodobnie dzięki borowinom, ma właśnie taki kolor.
Widoki za mną są obłędne.
Ktoś tam sobie śpi. Ale ile można spać?!
Gotowanie w wielkim garze pikantnej pomidorówki.
Odprowadziłam Maćka na autobus, który wywiózł go do granicy miasta, gdzie później przez 4 h łapał stopa w kierunku Thunder Bay. A sama pożyczyłam rower od Caroline i załatwiłam kilka spraw - kupiłam nowy namiot już tylko dla siebie i mały plecak, na bagaż podręczny. Nie wspominałam wcześniej, ale Maćka wezwały do Polski jego prywatne sprawy, w związku z tym w Thunder Bay rozeszły się nasze drogi. 
Sama zaś pojechałam rowerem do Fortu, łącznie napedałowałam się jakieś 60 km, więc całkiem spory kawałek, ale rekonstrukcja fortu jest tak udana, że mogłabym przejechać jeszcze jakieś 40 km więcej. Jest to prawdziwy wehikuł czasu. Rekonstruktorzy doskonale wczuwają się w swoje role. Na tyle, że gdy powiedziałam, że z Polski przyleciałam samolotem, pytali mnie czym jest ta maszyna.
Osada indiańska przy forcie.
Magic.
Tak się robi czółna z kory brzozowej.
Różne skórki widziałam, ale żeby takie maleństwa też?
Wiewióra w stodole
Przystojni rekonstruktorzy
No i nadszedł wreszcie czas, by ruszyć w dalszą samotną drogę. Miałam szczęście, bo chłopak Caroline podwiózł mnie do Kakabeka Falls, pewnie gdybym próbowała sama wydostać się z miasta mogłoby być różnie, natomiast tam (20 km od Thunder Bay) stopa złapałam od ręki. Okazało się do tego, że mój kierowca - po polsku Wawrzyniec - ma polsko-ukraińskie korzenie. To było miłe zaskoczenie. Przejechaliśmy razem jakieś pół drogi, zjedliśmy pyszne kanapki z Subway'a i znów wyciągnęłam kciuka. Najpierw zatrzymały się jacyś goście jadący do Calgary, którzy nie bardzo wiedzieli gdzie jest Winnipeg i którzy pytali mnie, czy jaram zioło, jakoś nie bardzo miałam ochotę jechać w oparach ich ziół, więc odmówiłam. I dobrze, bo następny samochód który się zatrzymał prowadzili Nativi. Okazało się, że Gordon wraz z siostrą podróżuje od jednego PowWow do drugiego i tam tańczy. Strasznie płytko to brzmi - tańczy. Odprawia ceremonię, będzie może bardziej adekwatnym słowem. Gordon okazał się człowiekiem o niezwykłej duchowości i artystą. Ma 50 lat, ale wygląda na trochę więcej (ze względu na braki w uzębieniu). Okazuje się, że aby wziąć udział w takim tańcu potrzebne jest odpowiednie przygotowanie - należy być czystym od wszelkich używek, a jak wiadomo Indianie czasami lubią sobie popić i jak się okazało nie jest to tylko stereotyp, trzeba być oczyszczonym z grzechów, należy posiadać pewne cechy, które uprawniają do uczestnictwa w uroczystości. Są elementy stroju, takie jak ta cześć, którą zakłada się na plecy, która wykonana jest z orlich piór, której ja, nie mogłam nawet dotknąć, a co dopiero założyć, nie można jej też nigdy kłaść na ziemi, niestety nie zdążyłam dopytać dlaczego. Bardzo dobrze nam się rozmawiało. Gordon widział, ze go rozumiem, niekiedy nawet lepiej niż ludzie z jego plemienia. Rozstaliśmy się w mieście Kanora, po odwiedzeniu jeszcze ich krewnych, gdzie miałam okazję sama przymierzyć strój jaki wdziewa się podczas uroczystości.
Mój nowy znajomy Gordon wystroił mnie w swój strój.
Ale on w tym jednak lepiej wygląda.
 Dalsze łapanie też poszło szybko i bez większych problemów, a dobrze, bo zaczęło się robić późno - dochodziła 6. Wtedy zatrzymał się Diego, czy raczej Didier - jego hiszpańskie imię brzmi lepiej, więc tak się przedstawia. Pochodzi z Quebecu i prawie nie mówił po angielsku, gdy zaczynaliśmy wspólną podróż, po 200 przejechanych razem kilometrach, śmigał już po angielsku całkiem nieźle. Mimo barier językowych, bardzo dobrze mi się z nim rozmawiało. Prowadzi tułacze życie. Latem zbiera grzyby w Saskatchewan, wisoną w Jukon, a zimą jedzie do Gwatemali i tam uczy się hiszpańskiego i wykonuje różne prace wolontariackie.
Diego, który dowiózł mnie do Winnipeg i który okazał się świetnym kumplem .
Na miejsce dotarliśmy około 9.30 było to względnie późno jak na ludzi, którzy nas gościli, bowiem zmykają oni drzwi każdego wieczoru o 10. Społeczność, która tu żyje nazywa się Twelve Tribes - starają się oni żyć tak jak chrześcijanie z pierwszego wieku. Chrześciajanie lub Żydzi, w sumie trudno powiedzieć, ale chyba bliżej im do tych drugich, bowiem, nie celebrują Mszy Świętej, Jezus też nie ma dla nich zbyt wielkiego znaczenia. Są radykalnymi tradycjonalistami, ale taki jest już styl życia tej społeczności. Co jest jednak dla mnie, jako podróżnika w tej chwili najważniejsze, to fakt, że są gościnni i zgodzili się przyjąć zarówno mnie jak i Diego, który był w drodze już od 15 h, bo ruszył tego dnia z Algonquin Park. Trochę ich tym zaskoczyłam, ale gdy zgodził się zostać jeden dzień i pomóc przy budowie komina, przy czym okazał się dobrym pracownikiem, nie chcieli go później wypuścić. Diego murował, a ja robiłam to, w czym mam dość duże doświadczenie - najpierw zbieraliśmy kwiaty dziurawca zwyczajnego, który tutaj jest zwany St John's Wort (dowiedziałam się, że zalany olejem wyciąg z dziurawca pomaga na różne boleści np. kręgosłupa), później pojechaliśmy na inną farmę, gdzie zbieraliśmy jagody rosnące na wysokich drzewach, które tutaj nazywa się Saskatoon Berries - rdzenna ludność od wieków zbierała te jagódki, mają one bowiem również wiele właściwości leczniczych, poza tym są całkiem smaczne. Przypominają nieco aronię, ale jednak lepiej smakują na surowo niż aronia. A więc zbieraliśmy to sobie między krowami i ich minami.
Piękne stylowe wnętrza domu w którym dane mi teraz mieszkać.




Uznałam, że kolejne dwa dni przeznaczę na badania na terenie Fortu Maurepas, inaczej zwanego Fort Alexander. Diego, który tego dnia miał zamiar jechać na zachód, czy raczej na północ, bo tam jechał zbierać grzyby przez miesiąc. Grzyby, które przypominają trochę nasze kurki (a może to właściwie prawie to samo). Nazywają się Chantrelle, po polsku zaś Pieprznik Jadalny. Miał jechać i jeszcze przy okazji podrzucić mnie do granicy miasta. Uznał, że jedzie ze mną, co w sumie było dla mnie zbawienne, bo w przeciwnym razie pewnie nie dotarłabym wcale do tego zabitego dechami miejsca. Może trochę przesadzam, ale wioska z pewnością nie słynie z turystyki. Co prawda w pierwszy weekend sierpnia odbywa sie tu PowWow i prawdopodobnie wtedy przyjeżdża tutaj trochę osób, ale na co dzień nic się tu raczej nie dzieje. Działa centrum kultury, jak w większości gmin i społeczności w tym kraju i w wielu innych. Ciekawa była jedna rozmową jaką tu przeprowadziłam z panem o imieniu Ken, którego spotkaliśmy pod tutejszym Centrum Zdrowia. Bardziej był to jego wywiad ze mną, niż mój z nim. Uświadomił mnie o tym, że duch tego lądu wciąż żyje, każda rozmowa z Native'ami mnie w tym upewnia. Widzę, że ich głęboka duchowość jest wciąż żywa, że religia chrześcijańska, owszem, często obecna jest w ich wierzeniach i się z nimi przeplata, jednak wytworzyli oni tutaj pewien konglomerat religijny właściwy tym obszarom. Widzę, ze mimo, że część z nich jest stłamszona przez nałogi i zepsuta przez dzisiejszy sposób bycia i dzisiejszą "kulturę", jednak są jednostki i to całkiem liczne, które pragną odrodzenia tego lądu. Kto wie, czy jest to możliwe. Musiałaby się dokonać jakaś wielka rewolucja kulturowa, a to nie jest proste i potrzeba zaangażowania wszystkich.
Po wizycie w rezerwacie pojechaliśmy na camping  w Grand Beach Provincial Park, popływaliśmy w deszczu w Jeziorze Winnipeg, a gdy wyszło słońce poszliśmy na spacer po lesie i objadaliśmy się jagodami. Pokąsały nas komary, ale to nie ważne. Wieczór był przemiły, Diego okazał się świetnym kumplem i mimo barier językowych dowiedzieliśmy się o sobie wiele. Kto by pomyślał, że gdy w środę wsiadłam do jego samochodu, nie rozumiał, gdy po angielsku zapytałam się go, co tutaj robi. Gdy wysiadałam śmigał już po angielsku (może trochę przesadzam z tym śmiganiem, ale jego znajomość angielskiego znacznie się poprawiła). Jego sposób na życie to zbieranie grzybów. Jest to w Kanadzie na tyle dobry biznes, że przez miesiąc zbiera grzyby w  Jukonie, przez miesiąc w Saskatchewan, później ma 10 miesięcy wakacji i podróżuje i pomieszkuje w Gwatemali. Mam nadzieję, że w przyszłym roku spotkamy się w Europie, bo ma plan przejść się Camino de Santiago. 
Jeszcze dwie noce spędzam w Winnipegu, po czym zmykam dalej do Regina. jutro spróbuję znaleźć tu Polską społeczność i wybiorę się na polską Mszę do kościoła Misjonarzy Oblatów.

niedziela, 20 lipca 2014

Wody nam tutaj nie brakuje!

 Nie da się ukryć! Cały czas trzymamy się w pobliżu Wielkich Jezior Ameryki - największych słodkowodnych zbiorników wody w stanie ciekłym. Choć przemierzyliśmy już około 3 tys. km to Jeziora cały czas są blisko nas, wody nie brak, a wredne wielkie mewy cały czas krzyczą nam do uszu. Doszliśmy do jednego dziwacznego wniosku (tzn. pewnie nie jednego, ale ten jest jednym z dziwniejszych): wszystkie ptaki tutaj brzmią jakby były jakieś elektryczne - strasznie to dziwaczne, ale mają dźwięki jak jakieś strzelanki komputerowe sprzed lat  - jeśli pamiętacie takie osobliwe tiuuuu.... - wiadomo, że różnie tu one śpiewają, ale wszystkie te dźwięki są albo jak dzwonki, albo jakby były jakoś przetworzone, przemiksowane na komputerze.

Gdy opuściliśmy Sudbury postopowaliśmy w kierunku Thessalon - ta europejsko brzmiąca  nazwa wzięła się być może z nadmorskiego (czy raczej nadjeziornego położenia). Ujechaliśmy 20 km i utknęliśmy. Podczas dwugodzinnego oczekiwania znalazłam w rowie rejestrację z Ontario na pamiątkę. Po tym czasie, ktoś, kto nas minął, zawrócił po nas, wysiadł i zapytał: "Jesteś Angelika?" - "Tak, a skąd wiesz?" - "Jestem Tom i to ja was dziś u siebie goszczę." I w taki oto sposób poznaliśmy naszego kolejnego couchsurfera. Przemiłego, dojrzałego, ciekawego pana, obdarzonego artystyczną duszą - utalentowanego fotografa, dziś już na emeryturze. Ma bardzo ciekawy dom, jest melomanem, lubi gdy jego dom jest pełen nie tylko muzyki, ale i muzyków. Mnóstwo w nim instrumentów, studio nagraniowe, motocykl, rowery, winyle na suficie. Jest też właścicielem niedziałającego już dziś kościoła, gdzie zwykł urządzać koncerty różnych artystów, których ceni. O roku jednak już tego nie robi, bo wioska po prostu wymiera. Obecnie mieszka w niej 1400 mieszkańców, a podobno przed laty mieszkało 9 tys. - zastanawiam się gdzie, bo nie widziałam tylu domów, które by ich zmieściły, chyba, że zostały wyburzone. Zwiedziliśmy miasteczko dwukrotnie - raz Tomem samochodem, a raz na rowerze. Odkryliśmy cmentarzysko samochodów, którym ja osobiście byłam zafascynowana.


Tom i jego dziewczęta podczas obiadku.

Kura, która zostawiła sobie co nieco na później.

Jedna z opcji na organach w kościele Toma - grają wtedy moim głosem.

Na mostku prowadzącym na wyspę.

Porosty, które na północy są podobno pożywieniem karibu

Motocykl Toma

Imponujący winylowy sufit.

Kościół, który Tom przed 7 laty zakupił razem z domkiem.

Huron Lake wieczorową porą.

Piękny Pontiac bez podłogi

Co jeden to piękniejszy!


Przyczajony



Rocky Mountains w Ontario

"Dary losu - zachód słońca nad jeziorem w zwykłe dni"

Artystyczny i kolorowy omlet jaki przyrządziłam wspólnie z hostem. Składniki: jajka, szczypaiorek, imbir, bazylia, oregano, mięta, jeszcze trochę szczypiorku i całe szczypiorki czosnkowe (takie spiralnki).

"Like a hobo"
Aby być prawdziwym hobo, mamy chyba za duże plecaki, poza tym używanie komputera w podróży też jest niewskazane. Jesteśmy więc takimi semihobo. Ale długo nie zatrzymujemy się w jednym miejscu. Od Toma ruszyliśmy zaraz po śniadaniu. Pierwszy stop po 5 minutach - tak to ja mogę podróżować! Zatrzymał się chłopak z Kenii, na imię mu było Ali, okazał się gadułą nie z tej ziemi i bardzo dobrze, cały czas mieliśmy o czym rozmawiać. Postój w Sault Sante Marie i dalsza droga. Ali jechał do Winnipegu i chciał dać mi prowadzić (chłopak jest jednak bardzo odważny), aby sam mógł trochę odpocząć. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na nocleg w Parku Prowincjonalnym Lake Superior w Okolicach Agawa Rock - skały na której znajdują się piktogramy kultury Ojibwa, liczące sobie nie tak znowu wiele, bo jakieś 200-500 lat. Wstęp na nie, jest bezpłatny, trzeba jednak dojść drogą dość skomplikowaną, bardzo kamienistą do wybrzeża. Woleliśmy to robić bez naszych potężnych plecaków, żeby nie połamać sobie nóg, więc wyjęliśmy z nich całe jedzenie, założyliśmy pokrowce, przykryliśmy moim cudownym żółwim płaszczem i gałęziami i ruszyliśmy do zabytkowej galerii kultury Ojibwa. Malowidła były wykonywane najprawdopodobniej z łodzi, bowiem do jednego z nich - jelenia - dostęp jest niestety tylko od strony wody, żadną drogą lądową tam nie dotrzemy, a że woda w Jeziorze Górnym jest raczej chłodna, żeby nie powiedzieć lodowata, to obejrzeliśmy tylko to, co się dało. Wykonywane są najprawdopodobniej ochrą, ale podejrzewam, że jest to ochra z jakimiś specjalnymi dodatkami, o których nikt nie potrafił nam nic więcej powiedzieć, bo sama ochra dawno już by się zmyła miotana sztormami, Nawet w miejscu w którym chodziliśmy zwiedzając, jest zakaz wstępu w czasie burzy czy silnego wiatru, bo wysokie fale mogą zmyć turystów. Całe szczęście - pogada była piękna.
Dalsze atrakcje to spacer do punktu widokowego na zatokę gdzie jest plaża i nad samą zatokę. Woda znów, mimo, że podłoże jest już inne bo granitowe a nie wapienne, jest tu krystalicznie czysta. W samej zatoce jest też względnie ciepła. Czy raczej - mniej zimna. Powoli schładzając się w wodzie popływaliśmy chwilę - dla orzeźwienia, nie miałam ze sobą stroju kąpielowego, bo został w plecaku, więc zdecydowałam się na pływanie w bieliźnie, a później na niekonwencjonalne sposoby suszenia jej - rozgrzanymi kamieniami.
Zrobiło się dość późno bo jakaś 6 pm. Uznaliśmy zatem, że nie warto już jechać dalej, bo nie wiemy czy w miejscowości WAWA (Brzmi znajomo, nie? Spotkaliśmy tu jeszcze Warsaw i Vilnus) znajdziemy jakiś nocleg, a tutaj jest całkiem przyzwoity camping. Naszym sąsiadem byłby Native, który ma prawo łowić i sprzedawać ryby na terenie parku, ma tu ustawioną przyczepę kempingową, wkoło jest cały jego sprzęt kuchenny i narzędzia pracy. Sieci, noże, kosze, garnki. Na plaży stoi jego łódź, czekaliśmy do 21, aż przyjdzie, by zapytać go o zgodę. Nie wracał, więc postawiliśmy namiot na polance nieopodal jego przyczepy. Miejsce dość bezpieczne, bo plaża byłaby kiepskim pomysłem. Jedyną wadą miejsca było to, że musieliśmy wbijać śledzie między kamieniami, ale i z tym się jakoś uporaliśmy. Prowiant na noc zawiesiliśmy, tak jak nakazują wszystkie przepisy antyniedźwiedziowe i antyszopowe. I zapadliśmy w czujny sen. Noc minęła spokojnie i wreszcie bez deszczu. Spanie w deszczu w namiocie jest bardzo niewdzięczne, bo suszenia przy tym później bez liku. Wstaliśmy o świcie, by złożyć namiot, zjeść śniadanie (kiełbaski z ogniska) i ruszyć w dalszą drogę, nim straż parku zechce wyegzekwować od nas jakieś kary za nocleg. Do drogi mieliśmy dwa kilometry przez górki i dołki. Z mozołem dotarliśmy do Road 17 i po jakichś 20 minutach już ładowaliśmy nasze plecaki do bagażnika prof. Phila. W samą porę, bo akurat straż parku się zatrzymała i przyglądała, kimże my jesteśmy i co tu robimy o tak wczesnej porze. Ale wieczorem nawet nie mieliśmy komu tam płacić. Zresztą co tu kryć, wcale nie paliliśmy się do tego by za ten camping płacić.
Maciek z Duchem Jeziora Górnego

Zdjęcie wykonane przez panią Carol - pracującą w Parku, którą akurat spotkaliśmy przy piktogramach.

Widok na zatokę z plażą, nieopodal, której przyszło nam spędzić noc.

Na wyspie po prawej, ktoś postawił sobie cottage - fajnie jest mieć własną wyspę.

Mycie włosów w jeziorze.


Suszarka do bielizny.

Każdy Ryan Gosling chodzi z Yetim.

Ochrona antywłamaniowa.

Native szuka żony, niestety nie mam łodzi, więc się nie kwalifikuję.

Poranny widok na zatokę
 Prof. Phil to neurolog na Uniwersytecie w Thunder Bay. Ale pierwszą rzeczą jakiej się o nim dowiedzieliśmy to fakt, że od dzieciństwa zbiera znaczki pocztowe. Nuda, nie? Ależ nie! Jak się okazuje owe znaczki otworzyły mu setki tysięcy drzwi na świat. Dzięki nim, nauczył się geografii, historii, zwiedził pół świata, mieszkał w kilkunastu miejscach. Był na wyspie o której istnieniu prawdopodobnie nikt z was nawet nie wie. Wyspie najbardziej odseparowanej od świata. Najbliższa jej, Święta Helena, jest oddalona o tysiące mil, jeszcze dalej jest Afryka, Ameryka Południowa, czy Antarktyda. Wulkaniczna wysepka leży po środku Atlantyku i jej kształt nie pozwala nawet na zbudowanie lotniska na lądzie. Nie kursują tam nawet regularne statki. Jest to własność brytyjska, a cała populacja wywodzi się od 7 śmiałków, którzy zdecydowali się zasiedlić tę wyspę. Poznałam jej historię, nazwiska owych śmiałków, genealogię. A przed wejściem do auta profesora nie wiedziałam nawet o jej istnieniu. Był zaskoczony, jak wiele pamiętam z jego słów i  zauważył, że zadaję trafione pytania. Ku mojej uciesze, moje rozumienie angielskiego zbliża się powoli do 100%. Spędziliśmy razem w aucie około 6-7 h. Chcieliśmy po drodze zobaczyć most zwodzony: Suspension Bridge. Okazało się, że cena za wejście to 20$ od osoby, a bez płacenia, mostu nawet nie zobaczymy. Darujcie! Pani w biurze była jak nie Kanadyjka - wyjątkowo gburowata. Zrezygnowaliśmy, więc z tej niebywałej atrakcji.
Zbliżając się do Thunder Bay, warto zaczepić o miejsce gdzie stoi pomnik chłopaka imieniem Terry Fox. Pomnik jak pomnik, ale historia młodzieńca jest niespotykana. Miał raka, amputowano mu nogę i wstawiono protezę. Uznał, że przebiegnie całą Kanadę od wschodu na zachód, zbierając pieniądze na leczenie raka. Jego celem był milion, mieszkańcy Kanady okazali się bardzo ofiarni i zebrał ponad 12 milionów, mimo, że przebiegł "tylko" pół kraju. W okolicach Thunder Bay jego choroba nasiliła się na tyle, że nie mógł już kontynuować biegu. W 2 tygodnie potem zmarł. Do dziś na jego cześć cała Kanada biegnie zbierając pieniądze na ten szczytny cel jakim jest leczenie raka.
W mieście mieliśmy załatwiony nocleg przez Couchsurfing, jednak przybycie planowaliśmy dzień później. Nikogo nie zastaliśmy i Phil wziął nas do siebie, a do Caroline napisaliśmy wiadomość, że przybędziemy wcześniej. Poznaliśmy więc jak żyje inteligencka rodzina w Kanadzie. Żona profesora pochodzi z Japonii, mają jednego syna, całkiem zresztą przystojnego młodego człowieka, psa - charta (tutaj ta rasa nazywa się greyhound. W domu mają też fortepian (!) i gitary. Zaoferowali się, że jeśli Caroline nie będzie mogła nas przenocować to możemy spokojnie zostać u nich w domu. Oddzwoniła jednak i około 6 byliśmy już u niej. Dziewczyna jest niewiele starsza od nas, więc czujemy się tutaj o wiele swobodniej  niż u innych hostów. Jest dziennikarką w loklanej gazecie, więc ma bardzo ciekawą pracę. Od początku czuć, że bije od niej serdecznością. W Thunder Bay widać jest już wreszcie Śpiącego Olbrzyma, ale o tym w kolejnej relacji. (Angelika)                                                                      
Widoki z drogi.

Pomnik biegnącego Terry'ego Fox'a.