wtorek, 30 września 2014

Droga powrotna i Polonia w Ontario

Już dalej się nie dało...
No może i by się jeszcze dało, myślałam o jachtostopie przez Pacyfik i podróży przez Azję. Ale bez wiz ciężko by mi było przemykać się przez granice, niestety podzielony jest ten nasz świat i podróże to też często sporo formalności, ale warto się nimi zająć, by doświadczyć tego, co podróż ze sobą niesie.
Mam trochę dekadencki nastrój każdorazowo, gdy coś się kończy.
Wiedziałam, że wydostanie się stopem z Vancouver będzie niełatwe, można by nawet powiedzieć, że niemożliwe. Poprosiłam o pomoc przyjaciela Mika (starszego pana, którego poznałam w Oliver), Zoliego o pomoc, wiedząc, że jest mieszkańcem tego miasta. W efekcie, dojechałam z nim, aż do doliny rzeki Okanagan. Przy drodze tuż przed Osoyoos jest jezioro solne, które nazywa się Spotted Lake. Ze względu na swój niespotykany wygląd jest traktowane przez Native People jako miejsce święte. 

W dalszej drodze czekały mnie kolejne zaskoczenia. Nie dotarłam do gór przed nocą więc myślałam o rozbiciu namiotu gdzieś przy drodze, ale moi kierowcy, dwaj Hindusi, którzy nauczyli mnie nawet kilku słów w języku hindi, powiedzieli, że jadą następnego dnia do Vancouver i że mają wolne miejsce w hotelu, bo zabukowali apartament dwupokojowy, więc mogłam sobie skorzystać z jednego z pokoi, a wyglądał właśnie tak:
Na początku miałam pewne obiekcje co do nich okazali się jednak być w porządku, choć przezornie zamknęłam drzwi na klucz na noc. Biorąc kąpiel spędziłam w wannie jakieś 2 h, bo mogłam się zrelaksować w gorącej wodzie. Z tego co wiem, chłopaki, za taki właśnie apartament zapłacili jakieś 250 $, dla nich to były grosze, hmm w sumie to pewnie jeden z tańszych apartamentów. Co ciekawe w  Kanadzie funkcjonuje taki system, że można wykupić sobie apartament w hotelu i wynajmować go przez cały rok, zarabiając świetne pieniądze. Ma się pewność, że jest zadbany i ciągle przyjeżdżają doń turyści, jeśli miejsce jest atrakcyjne. Natomiast właściciel przyjeżdżając nie płaci nic i może tam przebywać tyle czasu ile mu się podoba.
Po luksusowym noclegu ruszyliśmy w stronę parków narodowych gór skalistych. Cały dzień spędzony w takich okolicznościach przyrody może przyprawić o zawrót głowy. Poznałam też jedną z najpiękniejszych tras w górach. Droga Nr 11 przebiegająca od Lake Louise do Red Deer ma kierunek równoleżnikowy, więc przecina góry w poprzek. Mija się tu liczne turkusowe lodowcowe jeziora, jesienią dochodzą do tego pożółkłe liście. Część mijanych lasów została pochłonięta w tym i w poprzednich latach przez pożar, co jest naturalną częścią cyklu przyrody. Widok jest jednak apokaliptyczny.

Bujna fauna Gór Skalistych

Lodowiec, jezioro, góry, las - czyli standard :P

Moi hinduscy kierowcy

Kolory, kolory, kolory!

Pogorzelisko

Widoki z samochodu.

Aż żal, że nie miałam ze sobą farb i płótna.

Po pewnym czasie góry się wypłaszczają, zaczynają się lekko pofałdowane pagórki pokryte lasem, potem nagle wszystko się urywa i wjeżdża się w moje ukochane prerie. Ciągle trwają tu jeszcze żniwa, kombajny pracują całymi dniami, by zebrać plon przed srogą zimą, tym bardziej, że pierwsze mrozy już przeszły, w Calgary i okolicach padał już śnieg. Trzeba się spieszyć.
Czemu mówię "moje ukochane prerie"? Bo nie przypada mi do gustumi chillout'owy styl życia w BC, 0 obowiązków, 0 pracy, najlepiej słuchać muzyki i jarać trawę. Oczywiście znów niesprawiedliwie generalizuję, jednak bardziej cenię szczerych pracowitych ludzi prerii, którzy wiedzą jak przetrwać w ciężkich warunkach, wiedzą jak zarobić na chleb, czy jak zrobić chleb.
Zachód słońca między Red Deer a Edmonton.



Nie musiałam się szczególnie spieszyć, ale wolałam nie zatrzymywać się nigdzie na długo. # noce w Edmonton, jedna noc w Saskatoon, 2 noce w Winnipeg, jedna noc w drodze i dotarłam do Toronto bijąc swoje autostopowe rekordy. Zatrzymywałam na noc w miejscach, które już znałam jednak kierowcy, którzy mnie zabierali to kolejne fascynujące życiorysy. Trener psów będący zwolennikiem teorii spiskowych, które jednak wcale nie wydają się czasami takie nieprawdopodobne, gdy składam "do kupy" swoje dotychczasowe obserwacje. 
Nativ z grupy Dene, który pewnie na każdym innym nie zrobiłby dobrego wrażenia, ja jednak po raz kolejny nie zawiodłam się na swojej intuicji. 
Wielki Indianin, pokryty tatuażami z tunelami w uszach, głębokimi szramami na rękach i jeszcze jak się później okazało z protezą zamiast jednej nogi. Pierwsza rzecz którą usłyszałam od niego to że jest "crazy" - wiedziałam od razu, że chce stworzyć wokół siebie otoczkę świra, bo taki ma image, jednak zaraz zeszliśmy na temat Sundance - okazało się, że sam jest uczestnikiem tego typu obrzędów. Podczas takiej modlitwy jak już kiedyś wspominałam pości się 4 doby - bardzo surowo, bo nie wolno nic jeść ni pić., ponadto wdziewa się skórę bizona, którą przykuwa się do skóry pleców,  i tak się tańczy. Mój indiański przyjaciel miał blizny spowodowane tym obrzędem. Jednak niedaleko nam szukać takich sposobów umartwia ciała i w naszej religii. Choćby niektóre misteria męki pańskiej, gdzie faktycznie przybija się do krzyża człowieka. Bez poświęcenia nie ma wiary.
Yellow Thunderbird Man, bo takie było jego imię wśród Dene miał jak się okazało bardzo bujną przeszłość. Wpadł pod pociąg gdzie stracił nogę, był oskarżony o gwałt, lecz uniewinniony, gdyż oskarżenie było to aktem zemsty jego dziewczyny za rozstanie. Nie będę rozwodzić się nad jego życiem, ale jest też niezwykle utalentowanym i przez to zamożnym człowiekiem. Ma studio tatuażu w Yorkton, potrafi produkować biżuterię, rzeźbić, malować, robić nadruki na koszulkach. Nic mu nie straszne. Bardzo dobrze mi życzył w mojej podróży i polubiliśmy się. Dostałam tez od niego oprócz batonów energetycznych, napoju i kolczyków jeden bardzo cenny dla mnie prezent - ręcznie rzeźbiony wisiorek z poroża jelenia przedstawiający orła.
Kto jeszcze? Dwaj Kolumbijczycy pracujący w kopalni potasu i w końcu... polski trucker z Winnipegu. Stoję sobei na moich preriach i zatrzymała się ciężarówka, otwieram drzwi patrzę wisi różaniec, i przyklejony jest obrazek Czarnej Madonny, słyszę, że jakiś taki dziwny akcent i pytam: "Are You from Poland? Dzień dobry!"Było to niezwykle miłe zaskoczenie dla nas obydwojga. Franciszek okazał się być człowiekiem bardzo głębokiej wiary, który już od ponad 20 lat mieszka w Kanadzie. Człowiek, który cieszy się życiem i dziękuje Bogu za każdy dzień i wszystko co od życia otrzymał. Czyż to nie piękne? Kontakty z Polonią na obczyźnie uświadamiają mi z jak cudownego kraju pochodzę.
Piękna jesień w Saskatoon.

To zdjęcie nie było robione w sepii, to poranek na preriach, w oddali widać balon.

Percy w swoim studio tatuażu

Polski trucker - Franciszek

Naszyjnik który dostałam od Percy'ego
W Winnipeg odwiedziłam moich znajomych z Twelve Tribes Community. Miałam szczęście trafić akurat na ich szabat, a właściwie nawet dwa. W piątek mieli jedno z większych świąt w ich kalendarzu, nazywające się Yani Kipura (jeśli się nie mylę), w sobotę z kolei mieli regularny szabat. Wszystkie posiłki były uroczyste, a wieczorem odbywała się zabawa. Ich tańce są niezwykłe, niemal latają gdy tańczą w kole. Nikt nie czuje się tam wyobcowany, nauczyli też tańczyć mnie i kilka innych osób, które przyszły jako goście. Przygrywa do tego muzyka na żywo, nie brak wśród nich utalentowanych muzyków. Czasami brzmi jak muzyka żydowska, czasami jak celtycka. Ale zawsze jest miła dla ucha i dla ducha. Kilka słów wyjaśnienia, czymże jest ta społeczność. W swoich wierzeniach starają się naśladować chrześcijaństwo z pierwszych wieków. Przyjmują taki styl życia jak przyjmowali ówcześni chrześcijanie. Kilka rodzin mieszka razem, pracuje razem, pomaga sobie wzajemnie, o swoich problemach dyskutują na forum, świętują wspólnie, starają się utrzymywać zdrową atmosferę miłości i wzajemnego poszanowania, co wcale nie jest proste, gdy się przebywa w dość wąskim gronie liczącym w przypadku Winnipegu jakieś 60 osób. W społeczności jest mnóstwo zdolnych, wykształconych osób, które swą wiedza i doświadczeniem składają się na sprawne funkcjonowanie ich domu, czy biznesu, bo prowadzą też restaurację Yellow Deli i sklep z herbatami itp.Szczerze mówiąc serce rośnie, gdy patrzy się na sposób ich życia. Trafiłam na poranne czytanie pisma, gdzie rozważano kwestie spowiedzi i konieczności tej spowiedzi. Ileż to razy przychodziliśmy do konfesjonału z listą grzechów do "wyklepania" i ufff odchodziliśmy rozgrzeszeni. Postanowienie poprawy?  A co to? Przecież lista mi się zdezaktualizuje. W spowiedzi chodzi o to, by przeanalizować podstawy i motywy grzesznika, bo to może pomóc uleczyć z grzechu. Nie spowiadają się żadnemu kapłanowi, a rozmawiają o tym na forum, co może być krępujące, ale to tez motywuje ludzi do nie grzeszenia.
Wiele osób, które tu trafiły szukały wcześniej swej drogi w różnych innych kościołach, dopiero wśród innych podobnie myślących ludzi, sięgających do korzeni, znaleźli to czego poszukiwali.
Młode tancereczki, jedna z tych ślicznotek ma na imię Talita.

Wiara doda Ci skrzydeł

Dalsza droga powrotna przebiegała jeszcze sprawniej, bo przez większość drogi jechałam niemal z jednym kierowcą. Kevin okazał się być "spokooo zioom", na prawdę mimo, ze różnica wieku między nami była spora, bo ma on 56 lat, to jednak, rozmawiało nam się zacnie. Jechaliśmy razem jakieś 24h z tylko jedną mała przerwą niedaleko Gęsi z wielkim kuprem w Wawa, bo jedyna droga przez Kanadę była zablokowana przez wywrócony Truck. Ja się chwilę przespałam bo rozłożyłam sobie karimatkę w jego samochodzie i śpiworek i nic mi więcej nie trzeba było do szczęścia. Kevin przez te 3 godziny przymusowego postoju nawet nie zmrużył oka, a do tego jeszcze zamarzał. Jechał do Perth, więc był w drodze 35h. Nie wiem, jak można tyle czasu prowadzić i nie być zmęczonym.

Wielka gęś w Wawa

Pomalowane niebo.

Tuż przed świtem, gdzieś w Ontario.
Z Sudbury do Toronto dojechałam z Gruzinem. Więc miałam sposobność porozmawiać po rosyjsku w Kanadzie. Dobrze trzeba sobie przypominać języki. Zawitałam znów do Państwa Biedków, którzy gościli nas gdy przyjechaliśmy. Spotkałam się też z panią Iwonką, która już przed podróżą oferowała pomoc, telefonowała też do mnie w trakcie podróży i panią Wioletką, która nagrała ponadto wywiad ze mną. Zaproponowały również spotkanie z redaktorem gazety polonijnej Goniec, panem Andrzejem Kumorem. Muszę przyznać, ze jestem serdecznie wdzięczna za wszystkie spotkania. Widzę, że Polacy na emigracji kochają i kultywują swoją Polskość, nie zapominają o swoim kraju i korzeniach. Muszę przyznać, że są bardziej dumni z  tego, że są Polakami, niż my na własnej ziemi. Rozmawialiśmy sporo na różne tematy, nie tylko mojej podróży, ale te o polityce, religii o tym jak podróże otwierają nam oczy na pewne sprawy i pozwalają z dystansu zobaczyć to co dzieje się w Polsce. Mówiąc szczerze nie śledziłam newsów politycznych, czy ekonomicznych dotyczących Polski i Europy, gdy tutaj podróżowałam, ale wiem, że ciągle gotujemy się w tym samy śmierdzącym sosie politycznym. Jasne jest też, że nie ma absolutnie żadnego racjonalnego wyboru spośród tego całego tałatajstwa w naszej polityce, a tak na prawdę to co widzimy, to tylko marionetki sterowane przez tych którzy mają pieniądze i radośnie siedzą za kulisami. Historia naszego kraju jednak obfituje w przeróżne wydarzenia, powstania, przewroty, my Polacy, mamy do tego talent. Nie mamy natomiast w chwili obecnej talentu do uporządkowania całego potencjału jaki drzemie w Polakach i w polskiej ziemi. Rozmowa z redaktorem, który nie boi się mówić tego co myśli, który zawsze stara się sięgać sedna sprawy w swoich artykułach i analizować to na co inni przymykają oko rzuciła mi nowe światło na niektóre tematy, za co jestem serdecznie wdzięczna.
Spotkanie z przesympatyczną Polonią w restauracji sushi.
Jeszcze tylko kilka dni w Toronto i w piątek o godzinie 21.45 wylot, o 11.15 w sobotę będę już we Frankfurcie. O 16.05 wylecę do Warszawy i na miejscu powinnam być o 17.40.
Pojawią się tu jeszcze pewnie kolejne wpisy, na pewno zawrę tu jeszcze pewne podsumowanie i planuję już kolejną podróż na wschodnie wybrzeże Kanady.

Do zobaczenia w OJCZYSTEJ ZIEMI!

środa, 17 września 2014

Helikopterem na stopa - Przygody na wyspie

Co tam? Tytuł was zaciekawił? No, mam nadzieję i przysięgam, że nie ma w nim krzty kłamstwa. I choć przygoda to niebanalna to dajcie mi chwilę aby do niej dojść, bo po drodze działo się mnóstwo innych pięknych rzeczy. 
Jak to jest, że niektórzy podróżujący na stopa zrażają się po pierwszej próbie, a ja mogłabym napisać książkę z każdego pojedynczego dnia? To chyba zaufanie Opatrzności, że nic nie może mi się stać. Poza tym myślę, że mój Anioł Stróż jest najlepszym managerem ever! Jakbym ja tak ogarniała wszystko jak on to by było już całkiem perfect. Dość tych zapożyczeń :P
Wyjeżdżając z Victorii pozbyłam się moich trampek. Powiecie, że powinnam zmienić nazwę wyprawy... eee tam, nadal jestem trampem, a obuwie tego typu to najgorszy wybór wszech czasów. Wywaliłam też sandały, które i tak się już rozyspywały i teraz tylko moje treki dzielnie przy mnie trwają i podejrzewam, że powinny wytrwać jeszcze kilka lat.
 Gdy już wyjechałam z Victorii, choć wbrew pozorom nie było to takie łatwe, skierowałam swoje pierwsze kroki nad prawdziwy szeroki nieogarniony wzorkiem ocean. Najlepszym miejscem wydawał się Ucluelet. Tym bardziej, że chciałam pójść wreszcie w niedzielę na mszę,a tutaj właśnie znalazłam jeden kościół katolicki. Do celu dotarłam około godziny 10 wieczorem, więc gdy było już całkiem ciemno. Angielska para, która mnie wiozła, miała spore opory, żeby mnie tam zostawić na noc. Ja jednak czułam, że będzie dobrze. Znalazłam kościół i myślałam sobie, aby rozbić namiot w okolicy, zawsze to jakoś bezpieczniej, ale pomyślałam, że przecież muszę pójść nad ocean, co z tego, że jest późno. Uparcie wędrowałam, aż dotarłam do plaży Terrace Beach. Plaży... w sumie była maleńka i kamienista, ale tuż obok była wiata, która w tą ciepłą dosyć noc wydała mi się idealnym miejscem na camping. Taki bez rozbijania namiotu z widokiem na zatokę. W zatoce woda nawet nie była taka diabelnie zimna jak mi wszyscy powtarzają. Ale z pewnością bardzo słona.
Rozłożyłam karimatkę, położyłam swój ukochany śpiworek (serio serio, jestem najlepszym przykładem, że można pokochać swój ekwipunek - śpiwór Yetiego, ciągle mnie nie zawodzi, plecak Deutera dziwnym trafem wytrzymuje obciążenie i warunki na jakie go narażam, a namiocik Eureki jest lekki, stabilny, prosty w obsłudze i nieprzemakalny) plecak pod głowę przykryłam się jeszcze płaszczem i w kimę. Był to bardzo czujny sen, bo wszyscy przestrzegają mnie tu przed cougarami, niedźwiedziami (choć akurat te drugie w okresie tarła łososi, raczej nie chodzą głodne) Jeden gość chciał tu przyjść wieczorem, ale zauważył kawałek człowieka i zrezygnował.

 Przebudziłam się koło 1.00 i zobaczyłam coś takiego. Księżyc w pełni, rozgwieżdżone niebo, a wkoło mnie... dżungla.  Przysięgam, lasy deszczowe tego obszaru w dużej mierze przypominają dżunglę. Wszystko porośnięte wiszącymi porostami ponad metrowej długości. Piękna była ta noc i względnie ciepła intensywnie myślałam, żeby wskoczyć teraz do tego Pacyfiku i popływać, ale jak wyobrażałam sobie, że jestem cała w soli i nie mam gdzie się z niej wykąpać to sobie darowałam. Przeszłam się trochę po oblanej księżycową poświatą plaży i udałam się na dalszy spoczynek.


Wadą noclegów na dziko jest to, że trzeba wstać wcześnie, by nikt Cię nie przyłapał, więc przebudziłam się koło piątej - patrzę - nie ma oceanu, a cały świat skąpany we mgle. Był odpływ. Szybciutko zwinęłam manatki, zostawiłam tu jeszcze plecak i ze swoim "śniadaniem" (tuńczyk z puszki, ogórek i tortilla, bo łatwiej ją spakować niż chleb) powędrowałam na plażę. A tam, jakie cuda! Ocean odkrył całe rafy jakiś dziwacznych żyjątek, które były przyczepione do skał i mogłyby być roślinami, ale te glutki, po dotknięciu całe się kurczyły - niesamowite. :P Angelika odkrywa świat. Kto wie jak to się nazywa? Ponadto plaża pokryta była wodorostami, jakby wielką sałatką. Czy mi na prawdę wszystko musi kojarzyć się z jedzeniem?
 Zabrałam bagaż i podreptałam w stronę kościoła. Msza była o 10. Na mszy strasznie fałszowali (więc modliłam się 4 razy). A po niej zeszliśmy na kawkę i ciacho do dolnej części kościoła. Ksiądz Filipińczyk powiedział mi, że na wyspie Vancouver jest 5 polskich księży. Wzięłam więc od niego adresy parafii i jak się później okazało był to strzał w dziesiątkę. Dwie panie z tegoż kościoła zabrały mnie ze sobą do Tofino, gdzie spędziłam część dnia na plaży pisząc dziennik. Ale ciągle nie znalazłam jeszcze oceanu jakiego szukałam - wielkiej otwartej przestrzeni - wszędzie tylko zatoki i fiordy - bez sensu, nie?
 Mój kolejny nocleg był w Tofi Bike Park. Chyba nigdy więcej nie chce się ładować do żadnych Parków Narodowych. Wszędzie zakazy campingów. Przecież nie rozpalam ogniska, nie stwarzam zagrożenia. Pewnie gdyby ktoś mnie przyłapał nie płaciłabym kary, bo moja szkodliwość była zerowa, ale zakaz jest. Z tym że w tym chilloutowym BC nikt nie słucha zakazów. Rozbiłam z tyłu swój szary namiocik, który pięknie komponował się wśród żwirowych górek do skakania na rowerze, dobrze, że nikt nie przyjechał tu poskakać i nie wjechał na mój mały przenośny domek.
 Rano ruszyłam na podbój Tofino zobaczyłam wiszące przy Skateparku buty, startujące wodoloty, lekcje pływania kajakiem. wszystkiego by się chciało spróbować, ale zamiast płacić czekam na okazje, a później je chwytam :) W marinie natknęłam się na przepiękny kuter rybacki imieniem Lady Rose - romantyczna sceneria. Nawet przejścia dla pieszych i stojaki dla rowerów nawiązują do morskich kształtów. Później wysłałam wam drodzy stos pocztówek, ale to już ostatnie, bo jeden znaczek kosztuje 2,50$ + pocztówka. Jak to mnożę przez 26 to trochę mnie boli portfel, ale w zasadzie wszystko mi tu przychodzi z łatwością i za darmo, więc nie mam co się przejmować na zapas finansami. :)




 Wychodząc z miasteczka, ktoś mnie oczywiście podrzucił do dobrego autostopowego punktu, gdzie jednak spędziłam trochę czasu. Ale jak widać, tak musiało być bym mogła spotkać Joe Martina - rzeźbiarza, artystę, który zaprosił mnie do swego domu w rezerwacie na obiad. Zauważyłam, że rezerwat w którym żyje w niczym nie przypomina tych, które dotąd odwiedzałam. Jest bardzo nowy, schludny, wszystkie domy stoją wokół jednego placu, tak, że nie ma daleko do sąsiadów. Bardzo tu rodzinnie. Joe ugotował na obiad łososia - jak zobaczyłam gabaryty, to bardziej bym się skłaniała, by powiedzieć, że to rekin. Ale jednak smaczne to bydle. W trakcie przygotowywania posiłku dowiedziałam się o znaczeniu wielu symboli - jak np. poszczególne zwierzęta w totemie, dowiedziałam się czym tak na prawdę jest potlacz i jak karało się przewinienia w takich małych społecznościach. Nie od dziś wiadomo, że "odrobina kwasu, całe ciasto zakwasza", więc osoby, które przyczyniały się do niszczenia więzi społecznych, były wyrzucane ze społeczności. Wsadzano takiego człowieka do łodzi, którą wysyłano na ocean bez niczego. Bez jedzenia, wody wioseł - nic. Jeśli taki winowajca przetrwał miał prawo żyć, ale przenoszono go do innego plemienia, gdzie zaczynał życie z czystym życiorysem.

 Gdy znów znalazłam się na drodze, ludzie byli mi jacyś nieprzychylni, stałam tam i stałam, w końcu wzięłam plecak i zaczęłam wędrować. Przez krzaki zobaczyłam ocean jakiego szukałam, wielką otwartą przestrzeń, gdzie w końcu jest czym oddychać. Uznałam, że co to dla  mnie - przedrę się przez krzaki. Dziwnym trafem zapomniałam maczety, a jak na złość rosły tu same dzikie róże i jeżyny. Jednak po kilku chwilach udało się i już miałam to cudo na wyciągnięcie ręki. Zruciłam ciuchy i pobiegłam do wody. Fale były ogromniaste - nigdy tak dużych nie spotykałam. Na plaży trochę surferów, i spacerowiczów. Później wykazałam się jeszcze kreatywnością i zostawiłam na plaży ślad, że Polska tu była. Napis ułożyłam z moich ulubionych oceanicznych plemników, których ogonek czasami osiąga nawet 5 metrów długości - jaki ojciec taki plemnik :P

 Kolejnym człowiekiem, który zlitował się nad polską autostopowiczką był Wilfred Atleo. Kolejny złoty człowiek i kolejny Nativ. Człowiek historia. W swoim życiu w robił setki ciekawych rzeczy - nurkował komercyjnie i prywatnie, był przewodnikiem wśród wielorybów, a opowiadał mi jak jego dziadek polował jeszcze na wieloryby, rzucając w nie harpunem stojąc na czółnie. Wilfred sporo czasu przepracował jako drwal, więc ma też dużą wiedzę na ten temat. Po drodze pokazał mi piękne miejsce - wodospad, którego nazwy nie znam, ale który był chyba najpiękniejszym wodospadem na jaki się natknęłam, choć nie był jakiejś oszałamiającej wielkości.


 Świetnie nam się rozmawiało i choć planowałam nocleg przy którymś z okolicznych jezior, to plany trochę się zmieniły.  Im bliżej Port Alberni się znajdowaliśmy, tym bardziej zielona się stawałam. Widać campingi na dziko i brak kąpieli jakoś mi nie służą. Wil zaproponował, że mogę zatrzymać się u niego i jego rodziny. Co była dla mnie zbawienne, bo rano obudziłam się świeża i wypoczęta. Mieszka w uroczym domku na przedmieściach wraz z żoną, dwójką dorosłych już dzieci i dwoma psami, które wyglądają jak Stich z bajki Disney'a.

 Kolejny dzień to przejażdżka do Campell River. Tutaj m.in. mieszka i pracuje jeden z polskich księży. Od razu więc wybrałam sie do parafii św. Patryka, by spotkać rodaka. Ojciec Jan Grotowski, Salwatorianin, był chyba bardzo zdziwiony moim przybyciem. Ten kochany człowiek znalazł mi najlepszy nocleg pod słońcem, w domu Aidy i Ricka. Ona Portugalaka, on rodem z Saskachewan. Wiem, że nie ma ludzi idealnych, ale nieraz obserwuje, że ludzie będąc w związku z osobą, która pasuje do nich idealnie, razem tworzą idealną całość i jak to kiedyś zasłyszałam jedno drugiego wpycha do nieba.. WSZYSTKIM tego samego życzę. Miałam zostać jedną noc, ale tak dobrze się tam czułą, że zostałam na dwie.
W miasteczku spotkałam się z właścicielem firmy Aboriginal Journeys, Garrym. Pasjonująca jest jego praca, bowiem tego dnia, gdy się widzieliśmy, miał okazję podziwić 14 czarnych niedźwiedzi łowiących łososie podczas tarła, nieraz spotyka wieloryby orki, stada delfinów.
Jako, że Aida i Rick zgodzili się gościć mnie jeszcze nieco dłużej uznałam, że kolejny dzień przeznaczę na wyspę Quadra. Niewielka wyspa położona pół godziny drogi promem od miasta (bilet na prom ok. 10 $) jest miejscem gdzie turystyka kulturowa jest jedną z ważniejszych gałęzi turystyki. W położonym na terenie rezerwatu Nuyumbalees Cultural Centre można dowiedzieć się wiele na temat potlaczu.
Raz już wpisałam nieco o potlaczach, teraz jednak chciałabym ten temat nieco rozszerzyć. Nie wiem jak obszerna jest w Polsce literatura antropologiczna na ten temat, ale pamiętam, że z tematem potlaczu spotkałam się niegdyś w jednej książce, której tytułu nie pomnę, która była jednak książką przygodową, byłą ponadto napisana w bardzo enigmatyczny sposób. Wspominała też coś o kanibalizmie wśród tych kultur zachodniego wybrzeża. Jednak moja wiedza, podobnie jak forma książki była bardzo enigmatyczna. Chciałam dowiedzieć się więcej u źródła.

Potlatch oznacza dawanie. Organizowany był z okazji ważnych wydarzeń w życiu społeczności i miał pokazywać jak dobrzy i szczodrzy są organizatorzy potlaczu. Tutaj wyznacznikiem bogactwa nie jest to ile dóbr posiadasz, ale to ile możesz dać innym. Przy czym wszyscy obdarowani maja być świadkami szczodrości. Zanim następuje część, gdzie wszyscy są obdarowywani, odbywają się tańce, które mają wielorakie znaczenie i są różne w zależności od celu organizowanego potlaczu. Większość potlaczy dziś składa się z dwóch podstawowych części:
- T'seka Sacred Red Cedar Bark Dance
- Tła' saka Peace Dance
W latach 1885 - 1951 potlacze były oficjalnie zabronione, odbywały się jednak potajemnie.
W 1921 roku na tej wyspie i na Alert Bay miał miejsce potlacz, którego organizatorzy i uczestnicy zostali zdemaskowani przez władzę i przez kościół. Zamknięto ich w więzieniach i ukarano, wszelkie dobra i regalia skonfiskowano. Nuyumbalees Cultural Centre na Quadra Island i U'mista Cultural Centre na Alert Bay - to kolekcje muzealne stworzone z odzyskanych po 1951 roku dóbr ze wspomnianego niefortunnego potlaczu z lat dwudziestych.





Wkrótce nadszedł czas by opuścić gościnne progi Campbell River. Po pożegnaniu z księdzem i Aidą i po znalezieniu mi kolejnego noclegu w Port Hardy ruszyłam w drogę. Aida podwiozła mnie oczywiście nieprzyzwoicie daleko, bo ponad 100 km od miasta. Tam po kilku minutach oczekiwania zatrzymał się pewien przystojny mężczyzna w średnim wieku, który jak się  okazało jest od lat pilotem helikoptera w West Coast Helicopters i powiedział, ze może zabrać mnie do Port McNail, które jest położone 30 km od Port Hardy. Rozmawialiśmy jakiś czas, opowiedziałam mu moją historię, napomknęłam, że nie ja ją piszę, lecz wszyscy cudowni ludzie, którzy każdego dnia mnie zaskakują i pokazują jasną stronę życia. Pomyślałam wtedy - co mi szkodzi, zapytam: "A masz może miejsce w helikopterze?" I co usłyszałam? "Właśnie chciałem, Ci zaproponować, gdy powiedziałaś, że wybierasz się do Port Hardy, że możesz, jeśli chcesz, polecieć tam ze mną." Drodzy, bajka! Musiałam chwilę zaczekać, ale już po kilku godzinach byłam w powietrzu. Lecieliśmy pół godziny, bo Trent zabrał mnie jeszcze na wycieczkę nad Alert Bay, bym zobaczyła miejsce w które chcę się wybrać, z góry. Lot trwał strasznie krótko, obydwoje, żałowaliśmy, że tak krótko. Trent powiedział swoim kolegom, że zabrał mnie bo "rozświetliłam jego dzień". A więc udaje mi się "być jak promień słońca, który świeci tam, gdzie jest posłany"
Inni piloci na lotnisku w Port Hardy, wspomnieli, że spotkali się z historią autostopowicza na Alasce, który wylądował gdzieś w dziczy i pilot helikoptera go zauważył, wylądował na szosie i zabrał chłopa. Wyobraźcie sobie zdziwienie takiego autostopowicza.


Z lotniska zabrała mnie Lata, piękna pochodząca z Fidżi kobieta, która gościła mnie przez dwie noce w swym pięknym domu w Port Hardy. Czułam się jak księżniczka, niczego mi nie brakowało.
Wczesnym rankiem wybrałam się na wspomnianą już wyspę Alert Bay, która w całości jest rezerwatem Indian. Poza muzeum na wyspie znajduje się najwyższy na świecie pal totemiczny. Samo muzeum znajduje się tuż przy budynku dawnej szkoły tzw. Residencial school, która dziś straszy swoimi opuszczonymi ścianami i wybitymi oknami. Pomysł na te szkoły zrodziła się w głowach polityków w 1879, by "wyeliminować indiański problem". My, Polacy dobrze wiemy, czym jest wynarodowienie, czy indoktrynacja. Wiemy jak to jest, kiedy ktoś zabrania nam używać rodzimego języka, kultywować naszej religii. Dobrze wiemy, że odcinanie korzeni bardzo boli. To co działo się w tych szkołach miało właśnie na celu wyrzucenie Indianina z Indianina. Chłopcom obcinano włosy, zakazywano dzieciom używania języka ich plemienia, zmuszano do pracy  na rzecz szkoły. Często dochodziło do przemocy fizycznej i nadużyć seksualnych. Młodzi ludzie ukończywszy taką szkołę nie potrafili odnaleźć się w społeczeństwie. Wracali do swoich wiosek i nie umieli nic, co mogłoby im się przydać. I tu zaczynały się kłopoty. Zaczynały się nałogi i demoralizacja. Lata jeszcze miną nim Native People uleczą swe społeczeństwo ze skutków tej paskudnej polityki.


Na promie na Alert Bay poznałam Kaleba Child. Gdy gość dowiedział się, że jestem z Polski to z właściwą sobie ekspresją wykrzyknął, że jestem jego kuzynką. Jak się okazało ma on korzenie polsko-ukraińsko-indiańskie. Powiedział mi tam o odbywającym się następnego dnia potlaczu w Fort Rupert. Z promu zabrał mnie do miasteczka, pokazał, gdzie odbędzie się uroczystość i przedstawił całej społeczności, w tym osobom, które są lokalnymi rzeźbiarzami, malarzami, organizatorowi potlaczu. Był to memoriał pewnej bardzo zasłużonej dla społeczności osoby.
Uroczystość odbywa się zawsze w Dużym Domu. Taki budynek można znaleźć w każdym rezerwacie i nie tylko. W dachu znajduje się otwór którym uchodzi dym i wpada światło. Stąd piękne efekty wizualne i tajemnicza atmosfera. Na końcu rozdawane są dary i każdy, kto przybył dostaje jakieś pamiątkowe dary. I mnie to nie ominęło. Zaopatrzono mnie w dżemy (4 słoiki w koszyczku z kory cedru - jestem teraz prawdziwym słoikiem w Kanadzie), ściereczki, kolczyki. Nie wiem jak to spakuje, ale wedle tradycji pewnie też to rozdam.






Na potlaczu spotkałam dwójkę młodych ludzi Jeremy'ego i Gregory'ego z którymi spędziłam kolejne 3 dni. Wybraliśmy się na trekking w Parku Prowincjonalnym Cape Scott, który jest miejscem najdalej wysuniętym na północny zachód na wyspie. Jest to miejsce gdzie kończy się świat, a ludzie dochodząc tam spadają w przepaść :P gdyby zakładać, że Ziemia jest płaska. ;)
Cape Scott dla mnie był na prawdę końcem świata. Jechaliśmy na miejsce jakieś 80 km, po czym przez 2 dni z plecakami przeszliśmy 50 km, nocowaliśmy na plaży, we mgle.
Na miejsce doszliśmy późnym wieczorem, w zasadzie było totalnie ciemno, słychać było tylko szum oceanu, czy raczej niemal jego grzmot. Mgła skrywała wszystko, gdy chciałam umyć łyżkę w oceanie szłam do niego kilkaset metrów i w ciemności zniknęło mi już nawet światło obozu. Udało mi się rozpalić ogień z  wilgotnego drewna wodorostów i odrobiny papieru, co uważam za swój campingowy sukces.
W nocy oczywiście wymienialiśmy się strasznymi opowieściami. Czy wiecie, że w opowieściach Indian jest postać, która nazywa się Chlachla i jest czymś w rodzaju naszego Yeti'ego. Z tym, że Chlachla chodzi nocą z koszykiem, nie tylko w górach, a może pojawić się wszędzie i zbiera małe dzieci. Kiedy Gregory wraz z ojcem i dziadkiem byli w nocy w lesie wewnątrz wyspy Bella Bella, z której pochodzi, usłyszeli obrzydliwe głosy i wiedzieli od razu, ze nie pochodzą one ani od człowieka, ani od żadnego ze znanych im zwierząt. Ukryli chłopaka w samochodzie, by uchronić go przed niebezpiecznym mitycznym stworem.
Wspominałam też, że u kultur zachodniego wybrzeża pojawia się motyw kanibalizmu. Wytłumaczył mi go bliżej Gregory, który będąc Nativem dobrze orientuje się w lokalnych tradycjach.
Otóż jak w  każdej kulturze i w tej mężczyźni wchodząc w dorosłość musieli przejść inicjację. Polegała na czteromiesięcznym samotnym przetrwaniu w dziczy. W momencie, gdy mężczyźni wracali, próbowano przywrócić ich społeczeństwu, ale na początku byli tak agresywni, że obawiano się, że moga nawet kogoś zaatakować i ugryźć, bo przywykli do jedzenia surowego mięsa. Specjalny potlacz potrafił jednak im pomóc.





Skończyła się droga, czas wracać. Powoli zaczynam kierować się do Toronto. Wiem, że podróż się nie skończyła, ale czas uciekł tak szybko, że ledwo się obejrzałam jak minęły niemal te 3 miesiące.